Afla i Omega. Czerwień i Biel.


Opowiadanie znalezione w starych papierach z czasów…. I liceum. Miłego czytania

Jestem sam. Bez względu na to, gdzie się udam, nikt nie jest w stanie za mną podążyć. Od nikogo nie usłyszałem jeszcze, że jestem potrzebny. Jestem sobą. Choćby nie wiem co się stało, żyję tak jakbym to ja był władcą świata i to dla mnie był on stworzony. Jestem alfą i omegą. Jestem czterdzieści i cztery. Zwą mnie Mesjaszem. Jestem…. byłem…

Aż do dziś

Dzisiaj miało miejsce moje przebudzenie. Zerwanie z kajdan niemocy i rozpoczęcie rewolucji. W ruch poszły miecze i w drzazgi zostały rozbite bramy. Ludzie z okrzykami wybiegli na ulicę. Nie było planu. Wszystko to zaczęło się i skończyło w jednej chwili. Teraz.

Jestem z nimi. Czuję, że mimo wszystko z nimi pozostanę. Jestem ich głosem. Stoję na barykadach i krzyczę głośno ich hasła, hasła tych, którzy jeszcze nie mają siły krzyczeć. Moje przekonania to ich przekonania. Jestem Alfą i Omegą. Jestem czterdzieści i cztery. Zwą mnie Judaszem. Jestem… będę…

Już na wieki.

Budzę się i jedyne co widzę to oślepiająca biel ścian. Jestem rękoma i nogami przywiązanymi do łóżka. Z nosa cieknie mi krew, która konstrastuje ze wszystkim dookoła. Z bielą ścian, ze śniegową pościelą na łóżku i w końcu z moją lśniącą białą koszulą nocną na moim bladym ciele. Nagle. Wchodzi ona. Zgrabna piękność o rubinowych włosach.

-I co? Znowu tu leżysz? – spytała, a każdym ruchem warg, czerwieńszych nawet od mojej jasnej krwi, pobudzała bicie mojego serca – Co tym razem zrobiłeś? Zacząłeś walić głową w mur? Wskoczyłeś z bronią do komisariatu? Kochanie… – podeszła do mnie i nachyliła się nisko nad moją twarzą. Jej włosy płynęły po moim czole, moich policzkach, wpadały do moim ust – …ile razy mam Ci powtarzać, że śmierć to nie jest rozwiązanie.

Znowu ciemno.

Wychodzę. Na ulicy ponownie krzyk. Wrzask. Huk. To dzisiaj. Tak? Nie? Krzyczę. Zrywam się do biegu. Nikt nie biegnie ani ze mną, ani na mnie. Zatrzymuję się i zaczynam sobie wyobrażać, jak wyglądał mój bieg z innej perspektywy. Znowu ruszam. Jestem sam. Jestem niemową. Nie jestem Alfą i Omegą. Nie jestem czterdzieści i cztery. Nie nazywam się. Nigdy. Zawsze. Teraz. Nie byłem… nie jestem…. nie będę…

Nie warto.

Ten sam pokój te same białe ściany. To samo łóżko i koszula nocna. Tylko moje ciało jakby jeszcze bardziej blade. Czy ja umarłem? W kącie widzę postać. Tym razem nie słyszę mojego serca. Jednak chyba coś do niej czuję. To śmierć? Jeśli tak to chcę umrzeć przy niej. Z ręką w jej jasnych włosach. Teraz.

Ciemność.

– To sen, który śni mi się już od kilku lat. Czy to normalne? – spytałem.

– Niestety muszę panu powiedzieć, panie…

– Lytra. Tomasz Lytra.

– No właśnie. Panie Tomku. Jest pan osobą trochę nadpobudliwą, jak mniemam – wydusił z siebie mój psychiatra po dwóch tygodniach terapii.

– No wie pan, panie doktorze, sm nie wiem. Czasem zdarza mi się unieść, ale czy to jest od razu nadpobudliwość – zabrzmiało to jak zwykła dziecięca wymówka – potwierdzenie.

– Przepiszę panu leki. Niech pan je bierze po trzy tabletki rano i cztery wieczorem, dobrze? Ten sen powinien ustąpić – chwycił za długopis i zaczął na recepcie zamieszczać długie nazwy leków, które – znając życie – zrobią ze mnie zombie, a po dłuższym czasie kompletnie aspołecznego osobnika, dla którego jedynym rozwiązaniem będzie…

– To by było na tyle. Sto złotych poproszę, panie…

– Lytra. Tomasz Lytra.

Tym razem siedziałem na swoim łóżku. Byłem ubrany w stare, przetarte jeansy i t-shirt z napisem „Make love”, na to jeszcze skórzana kurtka. Wyglądałem jak anarchista wyrwany z jakiejś rewolucji. Dlaczego? Przed tym incydentem byłem prawnikiem. Ale przed jakim incydentem, tak? Nic nie wiecie? Nie powiedzieli wam? No jasne! Bo nikt z was nie przyszedłby do mnie. Nikt przeważnie nie odwiedza mordercy własnej siostry. Ale ja jej nie zabiłem. To nie byłem ja. Zabiło ją moje ciało, głupia powłoka, nad którą nie miałem władzy. Teraz tego żałuję. O niczym innym nie marzę, jak tylko zobaczyć siostrę z jej słodkim uśmiechem na rumianej twarzy. Tamtego dnia też się tak uśmiechała. Żałuję! Więc dlaczego teraz mam stanąć na czele jakiejś rewolucji?! Dlaczego śnię o tym każdej jednej nocy?!

– Jesteś po prostu sobą kochanie – szept w uchu pobudził serce, zapach róż spłynął po policzku, muskanym przez rubinowe włosy.

– Kochamy cię takiego. Jesteś naszą Alfą i Omegą… – głos wydał się dziwnie znajomy. Nie zdążyłem się odwrócić, gdy fala białych loków uderzyła mnie po drugiej stronie twarzy. Pachniała liliami.

– Naszym czterdzieści i cztery – szepnęły obie i lekko musnęły moją twarz ciepłymi wargami – Śpij.

CIEMNOŚĆ

Faktycznie. Leki pomogły. Sen ustąpił, ale pojawił się inny, spokojniejszy. Płynąłem na statku, który kołysał się na falach lazurowego morza. Ona była ze mną. Moja mała siostrzyczka. Była wszystkim. Nie widziałem żadnego brzegu, nasz statek nie miał żadnego portu. Sami obieraliśmy kierunek, jednak nigdy nie mogliśmy osiąść w jednym miejscu. Zabij. Zabij. Walcz. Zgiń. NA BARYKADY! BĄDŹ NASZYM GŁOSEM! WALCZ! To nic, to zawsze może powracać, tak mówił lekarz. Morze stanęło w ogniu. Jego języki powoli obejmowały statek. Żadnego łądu, żadnego portu. Nie ma już prawie statyku. Jestem sam. Jestem nimi. Jestem sobą. Ich głosem. Jestem Alfą i Omegą. Bytem i niebytem. Jestem czterdzieści i cztery. Mesjasz i Judasz narodów. Nie ucieknę. Od dziś. Na wieki. Czy warto?

Dodaj komentarz